Ciasto mocno kawowe

Calzone z warzywami zero waste


Kiedyś na takie jedzenie mówiło się "coś z niczego" albo "czyszczenie lodówki". Teraz z angielska używa się modnego określenia  "zero waste". Jak zwał tak zwał - ważne, żeby nie marnować i nie wyrzucać jedzenia.

Staram się tego nie robić i raczej mi to wychodzi, choć czasem zdarza mi się wyrzucić resztkę serka lub hummusu, który gdzieś się przyczaił na końcu półki w lodówce i stał się niezdatny do spożycia. Zdarza mi się to jednak niezwykle rzadko, ale nie wynika to z mojej głębokiej świadomości zero waste. Po prostu zostałam nauczona oszczędności, planowania zakupów i wykorzystywania tego, co zostało. Jestem jeszcze z tego pokolenia, które jako dziecko słuchało opowieści o głodzie od tych, którzy głód przeżyli i szanowali każdy kawałek chleba, obierali cieniutko ziemniaki, a wszystkie resztki starali się spożytkować. Wyrzucanie to dla mnie ogromna niegospodarność i nieodpowiedzialność. Mądre wykorzystanie jedzenia do ostatniego okruszka czy kawalątka to powód do dumy. Nie staram się jednak popadać w ekstremum. W biografii Astrid Lindgren, autorki cudownych książek dla dzieci przeczytałam, że była ekstremalnie oszczędna i czyściła obsesyjnie każdy papierek po kostce masła. Wydaje mi się, że dziś tak modny model zero waste jest też świetnym pomysłem na oszczędzenie własnych pieniędzy i jednocześnie zasobów planety.

Jak kupować, żeby nie wyrzucać?
Pierwszy krok: kupuj tyle, ile zjesz. Dla mnie to proste, bo na zakupy chodzę z listą i rzadko kupuję coś spoza niej. Trzeba planować i być konsekwentnym.

Drugi krok: zwracaj uwagę na opakowania, staraj unikać się plastiku, kupuj na wagę.
Czasem nie jest łatwo, bo gdy na zakupy idzie się z dzieckiem to trudno mu szybko wytłumaczyć, dlaczego chipsy, których się domaga (bo takie jedzą koledzy) są nie tylko niezdrowe, ale też zapakowane w furę śmieci: tubę i folię wraz z sosem w foliowej torebeczce. Z czasem jednak dzieci zaczynają też być świadome, nawet bardziej od rodziców, i zwracają baczną uwagę na ilość plastiku w opakowaniach.

Dygresja:
Kiedy byłam mała na zakupy chodziło się z siatką, koszykiem lub torbą płócienną. Osobny worek, z reguły brudny od ziemi, był na ziemniaki. Warzywa i owoce wrzucało się do torby luzem, nikt nie przejmował się tym, że obok siebie w worku leżały jabłka i cebula, a na wierzchu delikatna sałata. Drobne, miękkie owoce jak truskawki, czy czereśnie pakowano do zwrotnych kobiałek albo do toreb papierowych, Po jagody chodziło się ze słoikiem, bo sprzedano je na litry.
Jedyną niedogodnością było świeże mięso pakowane w papier. Zdarzało się, że z takiego pakunku włożonego do torby kapała krew i zwabiała wszystkie bezpańskie psy w okolicy! Nosiło się też osobny worek na pieczywo. Byliśmy zero waste nawet o tym nie wiedząc!
Zresztą chyba w wielu innych dziedzinach też zero waste królowało: uszkodzone buty oddawało się do naprawy do szewca, płaszcz do przeróbki do krawca, zepsuty zamek w torebce naprawiał kaletnik, była nawet repasacja pończoch i artystyczne cerowanie. Mieliśmy mniej rzeczy, ale były one dobrej jakości. Dzieci nosiły po sobie ubrania, wiele przedmiotów zostawiało się "bo może się przydać", choćby do naprawy innej rzeczy. Nie wiem, kiedy zaczęliśmy żyć inaczej. Napływ tanich wyrobów z Chin, polepszenie się poziomu życia spowodowało, że przestaliśmy szanować posiadane przedmioty. To, co się zniszczy lub zepsuje można od ręki wymienić. Tylko po co nam tyle rzeczy?

Trzeci krok: wykorzystuj do końca to co masz w lodówce, w szafie, w domu.

I właśnie powodowana trzecim krokiem zrobiłam przegląd dolnej szuflady w lodówce, w której trzymam warzywa. Teraz latem, gdy jest ich sporo można przegapić, że któreś się psują lub więdną. Miałam więc do dyspozycji 3 łodygi selera naciowego, dwie marchewki, cebulę, garść zielonego groszku i pęczek zwiędłych szparagów oraz 1/4 paczki szpinaku baby.
Zrobiłam też remanent w szafce z produktami sypkimi i znalazłam trzy niedokończone opakowania mąki. Ze znalezionych produktów postanowiłam zrobić warzywne calzone, czyli pizzę zawijaną.

Ciasto na calzone
440 gramów mąki (w moim przypadku pomieszałam trzy mąki - pszenną, żytnią i chlebową)
18 gramów świeżych drożdży
3/4 szklanki letniej wody
2 łyżki oliwy
1 łyżeczka soli
1/2 łyżeczki cukru

W miseczce mieszamy pokruszone drożdże z cukrem z wodą i oliwą. Do dużej miski wsypujemy mąkę, dodajemy rozpuszczone drożdże i sól. Wyrabiamy ciasto, formujemy z niego kulę, przykrywamy miskę ściereczką i odstawiamy na 40 minut do wyrośnięcia.

Nadzienie
1 pęczek szparagów
1 cebula
garść groszku zielonego
2 marchewki
3 łodygi selera naciowego
1/4 szpinaku baby
1-2 łyżeczki zataru
sól do smaku
oliwa do smażenia

Szparagi myjemy, odkrawamy zdrewniałe końce, kroimy na 2-3 cm kawałki. Obieramy marchew i kroimy w cienkie plasterki, obieramy cebulę i kroimy w piórka, łodygi selera naciowego kroimy na 2 cm kawałki. Na patelni rozgrzewamy oliwę, szklimy na niej cebulę i dodajemy szparagi, marchewkę, seler naciowy. Kiedy warzywa zmiękną wrzucamy groszek zielony i liście szpinaku. Mieszamy warzywa na patelni i podlewany odrobinę wodą, tak by się nie przypaliły i dusimy aż szpinak zwiędnie. Przyprawiamy zatarem i solą. Odstawiamy do ostygnięcia.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Ciasto wyjmujemy z miski dzielimy na trzy części, każdą po kolei rozwałkowujemy na owalny placek o średnicy 20 cm. Na połowie każdego placka układamy warzywa, przykrywamy drugą połową i zaklejamy calzone jak duży pieróg, zawijając brzeg ciasta. Gotowe calzone nakłuwamy w kilku miejscach widelcem, by podczas pieczenia miała którędy wydostawać się para. Wypełnione calzone układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy ok. 30 minut pilnując, by się nie przypaliło.
Calzone możemy jeść na ciepło lub na zimno jako przekąskę.


Komentarze

  1. o tak, pamiętam jeszcze z domu ten termin "coś z niczego" :D najzabawniejsze, że często w ten sposób otrzymuje się "przypadkiem" świetne połączenia smakowe :)
    Bardzo apetyczne te Twoje calzone!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz