- Pobierz link
- X
- Inne aplikacje
Właśnie kupiłam kolejną książkę kucharską i przeczytałam ją wczoraj od deski do deski - to "Bułgaria na talerzu" Beaty Lipov.
Świetnie napisana i znakomicie sfotografowana wędrówka po kuchni bułgarskiej. Autorka, prywatnie żona Bułgara, zna ją "od garów" i świetnie pisze o lokalnych smakach - rodzajach sera, papryk. Tłumaczy czym są charakterystyczne dla bułgarskiej kuchni katyk, rakija i boza. Przepisy ciekawe, domowe, często z pierwszej ręki, czyli od teściowej autorki. Znajdziemy tu sałatki, w tym najsłynniejszą - sałatkę szopską, przepisy na przyrządzanie papryk - faszerowanych, pieczonych, panierowanych. Są też zupy (czorby) syte i zupełnie inaczej gotowane niż nasze polskie - fasolowa, z soczewicy, z pulpetami.
Dania z owoców morza i ryby z pomidorami. Z mięs smacznie brzmią musaki, szaszłyki i kebab.
Autorka podaje też sposób na zamarynowanie i przygotowanie na zimę liści winorośli, by później zrobić z nich gołąbki.
Są też przepisy, zdradzające wpływy tureckie, na słodkie, bakaliowe ciasta i ciasteczka. Mnie zauroczyła rodopska banica - ciasto z ryżu, które niebawem zrobię.
Beata Lipov opowiada też o zwyczajach, tradycji - tej starej i tej najnowszej, świętach i zabytkach. Jej książkę czyta się znakomicie, pyszna to kuchnia, pachnąca słońcem, papryką, pomidorami i jagnięciną.
Moje pierwsze (i mam nadzieję, że nie ostatnie) spotkanie z Bułgarią zdarzyło się w połowie lat 90. Było gorąco i słonecznie. Zmęczone Rumunią, z brudnego Dżurdżewa (Giurgiu) przeprawiłyśmy się z moją przyjaciółką na piechotę przez potwornie długi Most Przyjaźni na Dunaju. W tłumie przemytników i innych szemranych postaci dotarłyśmy do granicznego miasta Ruse (bułg. Pyce). A tam zaskoczyła nas eksplozja kolorów: na tle zniszczonych domów, z oknami wyklejonymi gazetami i niedokończonych bloków straszących zbrojeniami, prezentowały się olbrzymie stosy dini - arbuzów wysypanych na koce, z wyciętą nożem w skórce ceną za kilogram, całe góry papryk, pomidorów, wężowych ogórków, kabaczków, cukinii i przypominających latające talerze patisonów. I te ceny - kilo pomidorów za 30 groszy (w przeliczeniu z lewów i stoinek).
Byłyśmy zachwycone. Pociągiem dojechałyśmy do Sofii. Dla mnie zawsze będzie mieć słodki smak arbuza i słony sirenek - bułek w kształcie ślimacznic z nadzieniem z sera sirene. Zaczepiali nas obdarci Cyganie, bałyśmy się. W dodatku spotkałyśmy grupę bułgarystów z Jagiellonki, którzy opowiadali o tym, jak zostali napadnięci. Za dużo nie zwiedziłyśmy, szybko ewakuowałyśmy się na południe. Na wsi było bezpiecznie, sielsko, przyjaźnie. Ludzie częstowali nas gęstą, parzoną w tygielkach kawą, smakowałyśmy pieczoną na blasze czuszkę, dostawałyśmy gomółki ostrego sera na drogę. Przemiła staruszka goniła nas na osiołku, na drewnianym siodle z deszczułek, by zapytać skąd jesteśmy. Osioł w galopie - to robi wrażenie.
Śmiechu było sporo, gdy okazało się, że Agneszka, po bułgarsku znaczy jagnięcina.
Wsiadłyśmy do pociągu do Kułaty, stamtąd miałyśmy przeprawić się piechotą do Grecji. W korytarzach wagonów, przez całą długość pociągu, tańczyli ludzie, kobiety stały w przedziałach i poiły ich rakiją. To byli weselnicy. My też zostałyśmy zaproszone do udziału w zabawie. A wesele było, jak z filmów Kusturicy. Bułka, panna młoda wyglądała jak pulpecik - rumiana, błyszcząca, uśmiechnięta, w zaawansowanej ciąży, tańczyła, ile sił.
Na drogę do Grecji dostałyśmy kosz wężowych ogórków. Od kolejnej biednej, jak mysz kościelna, ale uśmiechniętej, od ucha do ucha, staruszki.
"Bułgaria na talerzu"
Beata Lipov
Świat Książki, 2009
Świetnie napisana i znakomicie sfotografowana wędrówka po kuchni bułgarskiej. Autorka, prywatnie żona Bułgara, zna ją "od garów" i świetnie pisze o lokalnych smakach - rodzajach sera, papryk. Tłumaczy czym są charakterystyczne dla bułgarskiej kuchni katyk, rakija i boza. Przepisy ciekawe, domowe, często z pierwszej ręki, czyli od teściowej autorki. Znajdziemy tu sałatki, w tym najsłynniejszą - sałatkę szopską, przepisy na przyrządzanie papryk - faszerowanych, pieczonych, panierowanych. Są też zupy (czorby) syte i zupełnie inaczej gotowane niż nasze polskie - fasolowa, z soczewicy, z pulpetami.
Dania z owoców morza i ryby z pomidorami. Z mięs smacznie brzmią musaki, szaszłyki i kebab.
Autorka podaje też sposób na zamarynowanie i przygotowanie na zimę liści winorośli, by później zrobić z nich gołąbki.
Są też przepisy, zdradzające wpływy tureckie, na słodkie, bakaliowe ciasta i ciasteczka. Mnie zauroczyła rodopska banica - ciasto z ryżu, które niebawem zrobię.
Beata Lipov opowiada też o zwyczajach, tradycji - tej starej i tej najnowszej, świętach i zabytkach. Jej książkę czyta się znakomicie, pyszna to kuchnia, pachnąca słońcem, papryką, pomidorami i jagnięciną.
Moje pierwsze (i mam nadzieję, że nie ostatnie) spotkanie z Bułgarią zdarzyło się w połowie lat 90. Było gorąco i słonecznie. Zmęczone Rumunią, z brudnego Dżurdżewa (Giurgiu) przeprawiłyśmy się z moją przyjaciółką na piechotę przez potwornie długi Most Przyjaźni na Dunaju. W tłumie przemytników i innych szemranych postaci dotarłyśmy do granicznego miasta Ruse (bułg. Pyce). A tam zaskoczyła nas eksplozja kolorów: na tle zniszczonych domów, z oknami wyklejonymi gazetami i niedokończonych bloków straszących zbrojeniami, prezentowały się olbrzymie stosy dini - arbuzów wysypanych na koce, z wyciętą nożem w skórce ceną za kilogram, całe góry papryk, pomidorów, wężowych ogórków, kabaczków, cukinii i przypominających latające talerze patisonów. I te ceny - kilo pomidorów za 30 groszy (w przeliczeniu z lewów i stoinek).
Byłyśmy zachwycone. Pociągiem dojechałyśmy do Sofii. Dla mnie zawsze będzie mieć słodki smak arbuza i słony sirenek - bułek w kształcie ślimacznic z nadzieniem z sera sirene. Zaczepiali nas obdarci Cyganie, bałyśmy się. W dodatku spotkałyśmy grupę bułgarystów z Jagiellonki, którzy opowiadali o tym, jak zostali napadnięci. Za dużo nie zwiedziłyśmy, szybko ewakuowałyśmy się na południe. Na wsi było bezpiecznie, sielsko, przyjaźnie. Ludzie częstowali nas gęstą, parzoną w tygielkach kawą, smakowałyśmy pieczoną na blasze czuszkę, dostawałyśmy gomółki ostrego sera na drogę. Przemiła staruszka goniła nas na osiołku, na drewnianym siodle z deszczułek, by zapytać skąd jesteśmy. Osioł w galopie - to robi wrażenie.
Śmiechu było sporo, gdy okazało się, że Agneszka, po bułgarsku znaczy jagnięcina.
Wsiadłyśmy do pociągu do Kułaty, stamtąd miałyśmy przeprawić się piechotą do Grecji. W korytarzach wagonów, przez całą długość pociągu, tańczyli ludzie, kobiety stały w przedziałach i poiły ich rakiją. To byli weselnicy. My też zostałyśmy zaproszone do udziału w zabawie. A wesele było, jak z filmów Kusturicy. Bułka, panna młoda wyglądała jak pulpecik - rumiana, błyszcząca, uśmiechnięta, w zaawansowanej ciąży, tańczyła, ile sił.
Na drogę do Grecji dostałyśmy kosz wężowych ogórków. Od kolejnej biednej, jak mysz kościelna, ale uśmiechniętej, od ucha do ucha, staruszki.
"Bułgaria na talerzu"
Beata Lipov
Świat Książki, 2009
Komentarze
Śnieżko, bardzo mi miło, że podobała Ci się moja książka. Rodopska banica to stały punkt menu w mojej kuchni. Świetna potrawa na piknik. Polecam też czuszki biurek i pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń